Widzieliśmy w Wenecji Ferrari Michaela Manna. Ma świetnego Adama Drivera, ale do ideału brakuje wykończenia

Kontynuujemy naszą relację z festiwalu filmowego w Wenecji – tym razem pod lupę bierzemy udany dramat Ferrari w reżyserii Michaela Manna. To sprawnie poprowadzone kino, któremu należy jednak dać trochę czasu.

nasze opinie
Jan Tracz 19 września 2023
3
Źrodło fot. Ferrari, reż. Michael Mann, STXfilms 2023
i

Michaela Manna raczej nie trzeba nikomu przedstawiać – tak jak David Fincher (którego The Killer niedawno recenzowaliśmy), Mann jest postacią wręcz kultową we współczesnej kinematografii. Choć reżyser takich hitów jak Gorączka lub Zakładnik ma już na karku osiemdziesiąt lat, wciąż udowadnia, że potrafi tworzyć kino witalne, pełne pasji, emocji i efekciarstwa. Od dawna chciał nakręcić portret Ferrariego i wreszcie mu się to udało. Rezultat tylko chwilami pozostawia „więcej” do życzenia, bo w głównej mierze najnowszy biopic sprawdza się jako efektywna i działająca całość. To film, który po dość żmudnym początku po prostu chce się oglądać – nawet jeśli sama tematyka w żadnym wypadku Was nie rajcuje.

Hollywood (znowu) flirtuje z Italią

Po raz kolejny Italia i ponownie Hollywood zafascynowane legendami i mitami związanymi z najważniejszymi (anty)bohaterami włoskiej historii XX wieku. Trudno stwierdzić, skąd to osobliwe upodobanie, niemniej jedno jest pewne – na kilka ciężkawych i nijakich tytułów przypada jeden odstający od reszty. I tak właśnie jest z Ferrarim Manna, który podjął sporo kontrowersyjnych decyzji. Enzo Ferrariego (Adam Driver) poznajemy jako starzejącego się już szefa firmy, który teoretycznie najlepsze lata ma za sobą, a w praktyce wciąż zarządza przedsiębiorstwem i trzyma realną pieczę nad projektami. Wspomnienia z jego przeszłości pojawiają się jedynie w dialogach, więc jeśli ktoś nic nie wie o Ferrarim, może się nieco w tej układance pogubić. Do tego dochodzi – po raz kolejny – ta specyficzna decyzja castingowa, aby amerykańscy aktorzy grali historyczne włoskie postacie, co odrobinę pogłębia fikuśny wydźwięk całej produkcji. No i Ferrari rozkręca się naprawdę powoli: początek zdaje się być przegadany, opisowy, nieco nieumiejętnie wprowadzający do świata przedstawionego, przez co (na chwilę) osłabiający nasze zainteresowanie.

Adam Driver sprawdza się w stu procentach jako ambiwalentny wizjoner, natomiast oglądanie (po raz kolejny) Penélope Cruz jako sfrustrowanej i pokrzywdzonej kobiety zamkniętej w domowej klatce (tutaj gra ona Laurę, żonę Enzo) zaczyna być już męczące. Chciałbym uniknąć stwierdzenia, że aktorka leci na przysłowiowym „autopilocie”, ale tak właśnie jest. Cruz przybiera swoją manierę bojowego kogucika, szafuje silnie akcentowanymi angielskimi „fuckami” na prawo i lewo, grozi Driverowi bronią, miota się, krzyczy, „przejmuje” sceny swoim charakterem... I niby robi to wrażenie, lecz widzieliśmy to już dziesiątki razy.

Postać Laury mogłaby zaistnieć w bardziej subtelny sposób: w pewnym momencie poznajemy przyczynę jej napięcia oraz niechęci do Enzo i zaczynamy współodczuwać jej ból, ale efekt ten prędko burzy jednowymiarowa Cruz. Niczym Lady Gaga w pewnym biograficznym dramacie Ridleya Scotta (do którego swoją drogą jeszcze wrócimy) wypada nieprzyzwoicie karykaturalnie. Inna sprawa, że Mann i Troy Kennedy-Martin (drugi współscenarzysta) nie do końca radzą sobie z kobiecymi postaciami, które często przedstawione są w bardzo nieumiejętny i mało precyzyjny sposób. To przez nich Cruz wypada tak płasko, a jednak to ona płaci największą cenę.

„One man show”

Widzieliśmy w Wenecji  Ferrari Michaela Manna. Ma świetnego Adama Drivera, ale do ideału brakuje wykończenia - ilustracja #1
Ferrari, 2023, reż. Michael Mann, STX Entertainment

Driverowi trzeba też przyznać jedno – chociaż znowu gra Włocha, tym razem nie robi z siebie pośmiewiska, tak jak w nie-do-końca-udanym Domu Gucci Scotta, gdzie nawet bardziej poważne sceny wychodziły nad wyraz groteskowo. Jego włoski także wypada znacznie lepiej, ale przewagą Ferrariego jest fakt, że Mann nie każe Driverowi udawać akcentu (który u Scotta brzmiał znacznie bardziej słowiańsko, co w żadnym wypadku nie przysłużyło się efektowi końcowemu). Widać, że Mann zaufał Driverowi, a dzięki temu ten staje się Ferrarim z krwi i kości.

Doskonale zdajemy sobie sprawę, że Driver świetnie radzi sobie w scenach mocno dramatycznych. Aktor potrafi imitować wybuchowy temperament, niczym ryba w wodzie odnajduje się w konfliktowych sytuacjach, które wymagają podniesienia głosu, wyrażania złości całym ciałem czy wręcz przestrzennej interaktywności (rzucanie przedmiotami, przemoc werbalna, niszczenie czegoś w przypływie emocji). Tak jest i w Ferrarim, choćby w scenach dyskusji z inwestorami czy kłótni z żoną lub kochanką (więcej nie zdradzam!).

Tym, co wyróżnia jego rolę, jest to, w jaki sposób Driver niuansuje ją drobnymi gestami, spojrzeniami, użyciem przedmiotów (zakładając okulary przeciwsłoneczne staje się Ferrarim-zabójcą, Ferrarim-zadaniowcem, Ferrarim, który nie ma sobie równych w branży), czy intonacją niektórych poleceń lub próśb. Najlepiej widać to w sekwencjach sportowych, kiedy Driver – właśnie jako bezwzględny i wiecznie wybiegający naprzód Enzo – rozstawia po kątach swoich kierowców, nastawia ich przeciwko sobie, rozplanowuje ich wyścigi za nich i ma wszystko pod kontrolą. Driver udowadnia, że jest dziś w czołówce najlepszych aktorów. Trudno stwierdzić, czy to oscarowy występ, co nie zmienia faktu, że zasługuje przynajmniej na nominację.

Druga połowa, czyli majstersztyk

Kilka rzeczy już ustaliliśmy: film cierpi na nieskładny start, przeszarżowaną postać Cruz i chwilami kwadratowe dialogi (głównie kwestie żeńskich bohaterek). Pełna zgoda, te aspekty w żadnym stopniu nie zachęcają do zapoznania się z Ferrarim, ale nie ma się czym martwić – cytując polskiego klasyka, to obraz z serii „spokojnie, zaraz się rozkręci”. I nie zrozumcie mnie źle – faktycznie, tego typu akcja powinna bronić się własną dynamiką, to prawda. Jednak to też nie jest serial, więc jeśli przebrniemy przez niezbyt interesujący wstęp, staniemy się świadkami porządnego i chwytającego za gardło kina.

Bowiem Mann jest mistrzem przeplatania prywaty bohaterów z ich życiem zawodowym. A Ferrari ma problemy na obu liniach: kiedy dowiaduje się, że jego firma jest na skraju bankructwa, postanawia postawić wszystko na prestiżowy wyścig Mille Miglia. Obserwujemy więc przygotowania do tego sportowego wydarzenia, testy sprzętu, pracę nad nowym modelem czy wybór nowych kierowców i proces ich szkolenia. Nie jest to do końca świat, który rozumiemy, ale z biegiem czasu zaczynamy to wszystko „czuć”. Bo najlepsze momenty filmu to te, kiedy Ferrari konkuruje z Maseratim o zwycięstwo w konkursie. Nagrodą będzie prestiż, nowe kontrakty i przetrwanie – w końcu obie firmy są w całkiem poważnym kryzysie. Sposób, w jaki Mann kręci sekwencje samochodowe, przechodzi ludzkie pojęcie. I jest to w sumie niebywałe, że w samym filmie nie ma tego więcej. To zrozumiałe, iż reżyser chciał przedstawić portret Ferrariego również poprzez jego życie prywatne, ale szkoda, że nie jest ono (filmowo) aż tak interesujące jak cała reszta tej produkcji. Tak czy siak, druga połowa to majstersztyk, który chwilami osiąga poziom Le Mans ‘66 (albo i wyższy).

I tak na marginesie: jeżeli nie wiecie dosłownie nic o tym (nie)sławnym wyścigu Mille Miglia z 1957 roku, niech tak zostanie do końca seansu. Nie czytajcie niczego – Ferrari w głównej mierze opiera swój suspens właśnie na niewiedzy i to ona pomaga wejść w jeszcze większy stan napięcia.

Gdyby każdy w tym wieku, co Michael Mann, robił tak porządne kino, prawdopodobnie żaden z twórców przemijającego pokolenia nie musiałby w ogóle myśleć o emeryturze. W Ferrarim nie brakuje zgrzytów (szczególnie w początkowych trzydziestu minutach), ale kiedy w końcu słyszymy klasyczne silniki markowych aut, na ekranie dzieje się prawdziwa magia. I czują to wszyscy, nie tylko pasjonaci motoryzacji. Chyba nie ma lepszego dowodu na to, że kino wciąż potrafi czynić cuda.

NASZA OCENA: 7/10

Jan Tracz

Jan Tracz

Absolwent Film Studies (BA i MA) na uczelni King's College London w Wielkiej Brytanii, aktualnie pisuje dla portalu Collider, WhyNow, The Upcoming, Ayo News, Interii Film, Przeglądu, Film.org.pl i GRYOnline.pl. Publikował na łamach FIPRESCI, Eye For Film, British Thoughts Magazine, Miesięcznika KINO, Magazynu PANI, WP Film, NOIZZ, Papaya Rocks, Tygodnika Solidarność oraz Filmawki, a także współpracował z Rock Radiem i Movies Roomem. Przeprowadził wywiady m.in. z Alejandro Gonzálezem Ińárritu, Lasse Hallströmem, Michelem Franco, Matthew Lewisem i Davidem Thomsonem. Publikacje książkowe: esej w antologii "Nikt Nikomu Nie Tłumaczy: Świat według Kiepskich w kulturze" (Wydawnictwo Brak Przypisu, 2023). Laureat Stypendium im. Leopolda Ungera w 2023 roku. Członek Young FIPRESCI Jury podczas WFF 2023.

„To nie był mój wybór”. Alan Rickman był zmuszony do zagrania tej roli w filmie z 2014 roku

„To nie był mój wybór”. Alan Rickman był zmuszony do zagrania tej roli w filmie z 2014 roku

„Byli wściekli”. Ikoniczna scena z Top Gun niemal doprowadziła do zwolnienia reżysera Tony’ego Scotta

„Byli wściekli”. Ikoniczna scena z Top Gun niemal doprowadziła do zwolnienia reżysera Tony’ego Scotta

25 lat temu Bruce Willis otrzymał tak absurdalnie wysokie wynagrodzenie za Szósty zmysł, że do dziś niemal nikomu nie udało się tego przebić

25 lat temu Bruce Willis otrzymał tak absurdalnie wysokie wynagrodzenie za Szósty zmysł, że do dziś niemal nikomu nie udało się tego przebić

Yellowstone - czy 6. sezon powstanie? Oto co wiadomo o przyszłości serialu

Yellowstone - czy 6. sezon powstanie? Oto co wiadomo o przyszłości serialu

Ocet jabłkowy Netflixa na pierwszym zwiastunie. Serial o imperium wellness zbudowanym na kłamstwie może być nowym hitem giganta streamingu

Ocet jabłkowy Netflixa na pierwszym zwiastunie. Serial o imperium wellness zbudowanym na kłamstwie może być nowym hitem giganta streamingu