Polskie komedie tkwią w błędnym kole. I sami tego chcieliśmy

Nie jest raczej żadną tajemnicą, że współczesna polska kinematografia wieloma dobrymi komediami nie stoi. Gatunek ten zamknął się na rodzimym podwórku w błędnym kole szkodliwych stereotypów, archetypów i prymitywizmów. I to się sprzedaje.

nasze opinie
Karol Laska 20 lutego 2022
20

Słuchajcie, jest naprawdę źle. Tylko w tym tygodniu top 10 polskiego box office okupują trzy rodzime komedie romantyczne – Krime story. Love story, Miłość jest blisko oraz 8 rzeczy, których nie wiecie o facetach. I wszystko byłoby okej, z chęcią bym im pogratulował, gdyby nie fakt, że komedie te zostały zrównane z ziemią nie tylko przez krytyków, ale i zwykłych widzów (wystarczy popytać znajomych).

Znajdujemy się więc w paradoksalnej sytuacji, kiedy kinowy kryzys spowodowany pandemią jest choć trochę ratowany przez przeciętniactwo z rodzimego podwórka, na czele z Patrykiem Vegą (ten jednak od komedii woli dramaty i gangsterkę). Tkwimy w błędnym kole, z którego najpewniej nie da się wyjść – taka jest rzeczywistość, takie są prawa rynku, popyt generuje podaż. Skoro więc nie mamy żadnej mocy sprawczej, to przynajmniej spróbujmy się dowiedzieć, jak do tego wszystkiego doszło?

Z uśmiechem nam nie do twarzy

Trzeba to sobie powiedzieć – nigdy nie mieliśmy własnego Charlesa Chaplina czy Bustera Keatona. Slapstick, absurd, śmiech dla samego śmiechu praktycznie w polskiej kinematografii nie istniały. Daleko nam było do załapania się do trupy latającego cyrku Monty Pythona. Komedie jednak powstawały. Ba, powstawać musiały. XX wiek nie był dla naszego narodu najłaskawszy, a więc chwila oddechu w sali kinowej sprawiała więcej przyjemności, jeśli została spuentowana salwami niekontrolowanego śmiechu. Ówczesne filmy nie ograniczały się jedynie do jałowej głupkowatości i zabawności. Zwykle stała za nimi jakaś misja, cel, głębszy przekaz.

Polskie komedie tkwią w błędnym kole. I sami tego chcieliśmy - ilustracja #1

Lata 30. należały do Eugeniusza Bodo – wybitnego artysty o aktorskich i muzycznych zdolnościach, który tak pięknie śpiewał w kobiecym przebraniu Sex appeal (z filmu Piętro wyżej). Występował oczywiście z gracją, przekraczał granice polskiej komedii, był pokrzepieniem ludzkich serc w trakcie dwudziestolecia międzywojennego, by potem samemu zginąć w trakcie wojny po tym, jak został uwięziony przez radzieckie wojska.

Po wojnie polski przemysł filmowy (a zresztą i cała reszta systemu gospodarczego) był na kolanach, cały podziurawiony, posiniaczony i biedny. Musiał zaczynać niemalże od nowa, a nie pomagał mu w tym raczkujący w naszym kraju socrealistyczny ustrój. Przyszła jednak śmierć Stalina, a zarazem gomułkowska odwilż, a kino radziło sobie coraz lepiej. I jak grom z jasnego nieba przyszedł duet Bogumił Kobiela oraz Andrzej Munk. Ten pierwszy zagrał w niezwykłej komedii tego drugiego, Zezowatym szczęściu, opowiadającym o nieco fajtłapowatym, chaplinowskim wręcz mężczyźnie, próbującym odnaleźć się w trudnych polskich realiach. Ten przekomiczny film został jednak nazwany w wielu kręgach próbą kompromitacji naszego kraju, choć w gruncie rzeczy głośno podkreślał wszystkie nasze ówczesne tożsamościowe, strukturalne i wewnątrzpolityczne problemy. Sami więc widzicie – jedna z najbardziej kultowych polskich komedii była przede wszystkim pewnym dydaktycznym narzędziem w rękach inteligentnego i chcącego coś powiedzieć reżysera.

Polskie komedie tkwią w błędnym kole. I sami tego chcieliśmy - ilustracja #2

A na sam koniec tej krótkiej lekcji historii pora przywołać pana, którego raczej wszyscy dobrze znacie. Toż to nie kto inny, jak Stanisław Bareja, czyli człowiek, który całą swoją (zdecydowanie zbyt krótką) karierę oparł na tworzeniu komedii celnie wypunktowujących wszelkie absurdy życia w komunie, i to w sposób tak subtelny, iż często omijający wszelkie utrudnienia panujące wówczas w związku z cenzurą. Miś, Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz, Alternatywy 4 – można by wymieniać i wymieniać, ale przecież wiecie, o co chodzi. Po raz kolejny polska komedia zyskała przedstawiciela, który wyciskał z tego gatunku coś więcej niż sam dowcip. Był to również mocno ironiczny komentarz społeczny.

Plakaty bielsze od zębów Jennifer Garner

Za wiele tych komedii w Polsce XX wiek nie wyprodukował, ale na ich jakość rzadko kiedy można było narzekać. Przychodzi jednak długo wyczekiwany upadek komunizmu w naszym kraju i rozpoczyna się niezwykle burzliwy okres transformacji. Kino ten wszędobylski brud i lęk przed przyszłością od razu zresztą odnotowuje – wystarczy wspomnieć kultowe Psy Pasikowskiego czy Dług Krauzego. To są jednak twarde i ostre dramaty gangsterskie, przy których śmiać się raczej nie da, a co najwyżej można uśmiechnąć się na chwilę, gdy Boguś Linda zacznie strzelać w imię zasad.

Polskie komedie czasu transformacji co nieco tego draństwa, bezładu i gangsterki zapożyczyły, przy okazji zwracając się w stronę Zachodu i tarantinowskiego postmodernizmu. Nagle więc otrzymaliśmy hity pokroju Kilera czy Chłopaki nie płaczą, a Cezary Pazura pokazał nam, jak robi się Hollywood nad Wisłą, przy okazji rzucając tekstami, które do dziś funkcjonują w słownikach nie tylko mężczyzn w wieku średnim, ale i zoomerów czy speców od internetowych memów. Formalny dynamizm, pazur, lekka groteska, ostry żart, a wszystko przypieczętowane jeszcze opus magnum polskiego komediodramatu, czyli wymykającym się wszelkim ramom Dniem świra, który z przytupem wprowadził nas wszystkich w XXI wiek – erę mass mediów i digitalizacji.

Polskie komedie tkwią w błędnym kole. I sami tego chcieliśmy - ilustracja #3

Z jednej strony mieliśmy więc nadal element mocnego komentarza społecznego, a z drugiej – wyraźne inspiracje amerykańską postmoderną. Jak dla mnie idealne zestawienie, aby rozpocząć nowy fajny rozdział dla komedii w Polsce. Co więc takiego się stało, że się… zepsuło? Zachód zauroczył nas trochę zbyt mocno, daliśmy się ponieść urokom fabryki snów, przekalkowując od nich pomysły samograje, absolutne przepisy na sukces – wszystkim dobrze znane współczesne komedie romantyczne.

Bo kiedy my próbowaliśmy wrócić do życia po 1989 roku, to w tym samym czasie Hollywood przyniosło na świat takie hity jak Pretty Woman, Cztery wesela i pogrzeb, Notting Hill czy Bezsenność w Seattle, wznosząc na światowe wyżyny model historii miłości ładnych panów i ładnych pań. Polscy producenci też tak chcieli – wyczuli w końcu łatwy pieniądz schowany w ckliwych, ale jednocześnie lekkich opowieściach. Okazało się jednak, że w rodzimych warunkach szablon ten jest do odtworzenia trudniejszy niż się wydaje. Szczególnie gdy za robotę biorą się ludzie, którym brakuje polotu i wyczucia.

Trudno wyselekcjonować jedną taką pionierską komedię spełniającą wszystkie powyższe niskolotne standardy, ale tak jak na początku był chaos, tak w 2004 roku pojawiło się Nigdy w życiu!. Danuta Stenka jako polska Julia Roberts, za sterami Ryszard Zatorski, legenda komediowych paździerzy, który do dziś rodzi takie rymowane potworki jak Pech to nie grzech czy Porady na zdrady, a autorką scenariusza była niezwykle popularna Ilona Łepkowska, sprawczyni takich cudów świata jak M jak miłość czy Korona królów. To nie mogło się udać od strony artystycznej, ale pod względem komercyjnym twórcy osiągnęli zamierzony sukces. I to pociągnęło za sobą tragiczny łańcuch przyczynowo-skutkowy. Istne domino zagłady.

Rozpoczęła się moda na luźne love story i białe plakaty. Białe plakaty, czyli główny znak rozpoznawczy tego, co dziś uważamy w Polsce za twór niewarty uwagi. Biały plakat miało wydane w 2006 roku Tylko mnie kochaj, biały plakat miał wydany rok poźniej Testosteron. To był jednak jedyny punkt wspólny tych filmów. Doszło do bowiem do ewolucji kolejnej odnogi polskiej komedii. Opartej między innymi na… białym plakacie.

Polskie komedie tkwią w błędnym kole. I sami tego chcieliśmy - ilustracja #4

Źle napisane romansidła idzie przeżyć też dziś – ludzie je lubią, to ich główne źródło kinowej rozrywki, taki jest świat. Wyżej rzeczony Testosteron stał jednak w opozycji do urokliwych miłosnych historii, będąc nastawioną na wulgaryzmy, żarty o seksie i gołe tyłki farsą wyprzedzającą w swoim absurdzie nawet samo Kac Vegas (a o Kac Wawie również nie można zapomnieć). A to wszystko pod pretekstem autoironicznej opowieści o nas, współczesnych Polakach. Ten godny pożałowania, ekstremistyczny ekstrement w złotym papierku stał się zalążkiem nowego nurtu komedii w polskim kinie. Do dziś zresztą funkcjonującego obok wspomnianych komedii romantycznych, a coraz częściej łączącego te dwa duszące rodzimy rynek filmowy subgatunki.

Nieprzemyślana pogoń za zachodnimi sukcesami oraz jednoczesna próba przerodzenia jej w prymitywną społeczną wiwisekcję słabości wszystkich Polaków przyniosła co prawda pieniądz i miliony widzów w kinach, ale sprawiła, że komedie z rodzimego podwórka straciły uzyskany na przestrzeni wielu dekad charakter i stały się rozwodnioną uciechą dla mas. Nie ma nic złego w byciu częścią tej masy, sam zapewne nią jestem, samemu zdarza mi się takie filmy oglądać. Jeżeli jednak zastanawiacie się czasem, dlaczego w kinach repertuar wygląda tak, a nie inaczej, to mam nadzieję, że część stojącego za tym złożonego procesu zrozumieliście – również fakt, iż za trwanie tej filmowej gehenny winni jesteśmy po części i my, zwykli konsumenci.

Karol Laska

Karol Laska

Swoją żurnalistyczną przygodę rozpoczął na osobistym blogu, którego nazwy już nie warto przytaczać. Następnie interpretował irańskie dramaty i Jokera, pisząc dla świętej pamięci Fali Kina. Dziennikarskie kompetencje uzasadnia ukończeniem filmoznawstwa na UJ, ale pracę dyplomową napisał stricte groznawczą. W GOL-u działa od marca 2020 roku, na początku skrobał na potęgę o kinematografii, następnie wbił do newsroomu, a w pewnym momencie stał się człowiekiem od wszystkiego. Aktualnie redaguje i tworzy treści w dziale publicystyki. Od lat męczy najdziwniejsze „indyki” i ogląda arthouse’owe filmy – ubóstwia surrealizm i postmodernizm. Docenia siłę absurdu. Pewnie dlatego zdecydował się przez 2 lata biegać na B-klasowych boiskach jako sędzia piłkarski (z marnym skutkiem). Przesadnie filozofuje, więc uważajcie na jego teksty.

Najlepsze komedie 2024, nasze top 10

Najlepsze komedie 2024, nasze top 10

Sand Land - recenzja filmu. Anime twórcy Dragon Balla przypomniało mi o dzieciństwie

Sand Land - recenzja filmu. Anime twórcy Dragon Balla przypomniało mi o dzieciństwie

Problem trzech ciał - recenzja. Serial Netflixa to niezła adaptacja trudnego do przełożenia SF

Problem trzech ciał - recenzja. Serial Netflixa to niezła adaptacja trudnego do przełożenia SF

Rozmawiamy z Marią Dębską, Maciejem Musiałem oraz twórcami serialu Kiedy ślub?

Rozmawiamy z Marią Dębską, Maciejem Musiałem oraz twórcami serialu Kiedy ślub?

Rojst Millenium - recenzja. To świetne zakończenie, które rozwiązuje problemy serialu

Rojst Millenium - recenzja. To świetne zakończenie, które rozwiązuje problemy serialu