filmomaniak.pl NEWSROOM Ostatniej nocy w Soho to świetna zabawa w horror Ostatniej nocy w Soho to świetna zabawa w horror Edgar Wright po raz kolejny stawia formę ponad treścią (tak jak zrobił to w swojej kultowej trylogii Cornetto), dzięki czemu widz bawi się wyśmienicie podczas tej odurzającej zabawy w horror z prawdziwego zdarzenia. horrorJan Tracz 20 listopada 2021 2 Wizualne koszmary i złowieszcze iluzje stworzone przez Edgara Wrighta działają. I to jak! Twórca z ogromną kinofilską precyzją proponuje przejażdżkę po Londynie nie tyle wyzwolonym, co wręcz wyuzdanym; takim, którego nie znamy z pocztówki, a kojarzymy z mrocznych opowieści jego mieszkańców. Wright proponuje autorską przejażdżkę w głąb strachów zbiorowej tożsamości widzów: bo jest tu nostalgia za światem utraconym, trwoga przed życiowymi zmianami i oryginalna rozprawa nad problemem #metoo. Te trzy połączone ze sobą wątki działają, dzięki czemu otrzymujemy emocjonalny rollercoaster, który trzyma za gardło, nie pozwala uciec z sali kinowej, a przy okazji jest pretendentem do filmu roku. Powiązane:Najlepsze horrory 2023 roku, nasze top 14 Nie dostałeś się na ASP? Aplikuj na UAL!Główna bohaterka, Eloise (Thomasin McKenzie), otrzymuje list akceptacyjny od prestiżowej uczelni UAL (University of the Arts London ma drugie miejsce na świecie w rankingu uczelni artystycznych). Rozumiemy wtedy, że akcja filmu będzie działa się w teraźniejszości. Jednak wyraźnie widzimy, że Eloise duchowo związana jest z poprzednim stuleciem. I to jest trop numer jeden. Akcja w głównej mierze toczy się na uczelni – mamy więc do czynienia z nieco groteskowym marketingiem (dużo zbliżeń na logo uniwersytetu itp.), niemniej pozwala on poczuć klimat prawdziwego Londynu, od razu zwiększając immersję. Kiedy bohaterka rozpoczyna życie studenckie, prędko orientuje się, że nic nie jest tak kolorowe, jak jej się wydawało. Rówieśnicy od razu dają Eloise do wiwatu. Ucieczką od problemów ma być sen. Lecz kiedy bohaterka zasypia, jej oczom ukazuje się Londyn z lat sześćdziesiątych. Widz zadaje sobie wtedy pytanie: „O co w tym wszystkim chodzi?”. Nawet wygląd bohaterki się zmienia – teraz widzimy już Anyę Taylor-Joy, a Thomasin McKenzie dostrzegamy jedynie w lustrze. Dziwne, nieprawdaż? To pierwszy przykład zarówno dualizmu protagonistki, jak i lawirowania między dwiema londyńskimi perspektywami. I tyle fabularnych informacji wam wystarczy. Idąc na seans, trzeba po prostu pamiętać, że Edgar Wright zabiera nas w podwójną przejażdżkę po dwóch odmiennych „odsłonach” Londynu. Obie są tak samo mroczne, więc żadna z bohaterek nie będzie mogła czuć się w pełni bezpiecznie. Przed państwem Sandie DielmanZmysłowa Anya Taylor-Joy jest zatem lustrzanym odbiciem (dosłownie!) w pełni zagubionej postaci McKenzie, a trochę ucieleśnieniem kobiecego stereotypu pin-up girl z poprzedniego stulecia. Jej bohaterka, Sandie, uczęszcza na brytyjskie imprezy, gdzie eksponuje samą siebie poprzez taniec, śpiew, a także wabiący śmiech. Wieczorami stosuje tzw. wodzenie wzrokiem i szuka kolejnego przyszłego kochanka. Dlaczego? Ponieważ Sandie nie tyle akcentuje swoją cielesność, co wykorzystuje ją w rytm staroświeckiej zasady: „najpierw fizyczna przysługa, potem wielka kariera”. Historia Sandie jest prawdopodobnie typowa dla bardzo wielu młodych dziewczyn (z kiedyś i z dziś), które, choć inteligentne i uzdolnione, zostały schwytane w szpony patriarchalnego biznesu rozrywkowego prowadzonego przez stetryczałych mężczyzn. Brak nazwiska jedynie pogłębia jej anonimowość, a także pokazuje, że taką Sandie mogła być tak naprawdę każda dziewczyna. Sytuacja rozrysowywana przez Wrighta nie tylko odczarowuje mit przyjaznego Londynu, ale też zręcznie komentuje Weinsteinowskie zawirowania z XXI wieku. Dickensowskie „wielkie nadzieje” mieszają się tutaj z namacalnym dla widza cierpieniem, którego ucieleśnieniem będzie czarny charakter grany przez Matta Smitha – Jack. Wright pokazuje, że problem #metoo miał swoje pokłosie już znacznie, znacznie wcześniej. Do tego Sandie to trochę młodociana Jeanne Dielman, która dostosowuje swoje życie do ówczesnych konwenansów i zasad traktowania kobiet w londyńskim show-biznesie. A kim jest Jeanne? To tytułowa bohaterka przełomowego filmu Chantal Akerman z 1975 roku. W Jeanne Dielman, Bulwar Handlowy, 1080 Bruksela reżyserka w brutalny sposób pokazuje trzy dni z życia kobiety, którą sytuacja finansowa zmusza do podjęcia pracy jako prostytutka. Akerman zadaje tam pytanie, do jakiego momentu można godzić się na zadawane przez życie (i przez kogoś) cierpienie. Również i na nie odpowiada (więcej nie zdradzam, film to doświadczenie, które warto nadrobić), natomiast Wright w konsekwentny sposób poszerza myśl zawartą u Akerman. Bo kiedy kończy się ból, wtedy pojawia się pierwsza myśl o zemście. A i atmosfera kina zemsty jest w londyńskim Soho bardzo odczuwalna. Liryka Lany Del Rey spotyka dosadność Mario BavyCzuć, że w Ostatniej nocy w Soho Wright pokusił się, by oba wątki – współczesny i przeszły – ubrać w schludną, poetycką szatę. Historię można interpretować głównie jako zderzenie się dwóch perspektyw „strudzonego, młodego człowieka”. Kiedy Sandie przeżywa swoją makabrę, Eloise przechodzi przez własne koszmary. Niezrozumienie na uczelni, problem z pieniędzmi, wyjazd z małej wsi i konfrontacja z ogromnym miastem, do tego dochodzi obcowanie z nowo poznaną seksualnością – to są realne przeszkody, z którymi zmaga się bohaterka. Thomasin McKenzie przekonująco operuje niepokojem: kiedy jej niezrozumienie wobec obrazowanych wydarzeń (a także niezrozumienie świata wobec niej) się uwypuklają, także jej nerwowość powolnie przeradza się w histerię. I to działa – wierzymy, a następnie współczujemy jej bohaterce. Jest bardzo ludzka w tym swoim „przestraszeniu światem”. Rzadko kiedy kino oferuje postać, którą tak łatwo jest nam polubić. Wright pokazuje – w rytm zasady: „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia” – że każdy musi zmagać się ze swoim własnym piekłem, a żadnego zagrożenia nigdy nie wolno bagatelizować. To świeża perspektywa, wręcz przeciwna do obecnego w kulturze przestarzałego gadania, że teraz to „młodzież nie ma źle, a depresja to głupi wymysł nastolatków”. Wright po prostu rozumie młodzież. Natomiast sama opowieść przypomina nieco mroczno-melancholijną lirykę Lany Del Rey z jej najnowszych dwóch albumów, która zostaje zestawiona z krwawą dosadnością Mario Bavy. Ciężar londyńskiej historii przytłacza przykrością tematyki, by za chwilę wystraszyć okropieństwami widocznymi na ekranie. To skakanie po dwóch zwiędłych kwiatkach jedynie dostarcza niezapomnianych, aczkolwiek mrocznych wrażeń! Nie wolno zapominać, że jest to horror z prawdziwego zdarzenia: jest brutalnie i nieprzyjemnie, a w pewnym momencie widz zaczyna już czuć się jak Eloise. Jest znerwicowany. I to bardzo. Wright operuje też kinofilskimi detalami, symbolami, które nie tylko nadają klimatu całemu filmowi, ale i mogą posłużyć jako pomoc w rozwiązaniu końcowej zagadki. Tajemniczy Terence Stamp powiela tutaj swojego „nieznajomego” z Teorematu (1968) Passoliniego (polecam nadrobić przed seansem), a kiedy znamy kontekst tego filmu i prawdziwą rolę jego postaci, możemy domyślać się, jakie intencje tak naprawdę ma jego bohater w Ostatniej nocy w Soho. Gra tutaj także Diana Rigg, ale kiedy spojrzymy na jej ostatnie role filmowe (zmarła rok temu, wcześniej zagrała choćby w samej Grze o Tron!), to możemy zadać sobie pytanie: czy na pewno jej postać jest taka, jaką się wydaje? Te i inne pytania Wright zadaje już na samym początku, a widz będzie musiał się nieco z nimi pomęczyć. Wszakże męczyć się polecam, ponieważ wtedy uda się w pełni doświadczyć tego niekonwencjonalnego filmu. Trochę Christie, trochę ArgentoWright kurczowo trzyma się wyznaczonej na początku „klasycznej” ścieżki scenariusza. Nawet samo zakończenie trąci nieco myszką: przypomina bowiem fabularne rozwiązanie pokroju tych stosowanych przez Agathę Christie (co sam potraktowałem jako przemyślany ruch, chociaż to koncepcja, na którą trzeba się „godzić”). Cała intryga zostaje wyjaśniona na przestrzeni kilkuminutowej sekwencji dialogowej, co bardziej wymagającemu widzowi wyda się naciągane. Wright aż za bardzo troszczy się o oglądającego, a przecież nikt nie lubi być w filmie prowadzony za rękę. Reżyser odkrywa wskazówki w ten sam sposób, jak czyni to autorka przygód Herculesa Poirot, więc pachnie tu momentami reżyserską łopatologią. Nie ma się co spodziewać intelektualnych fajerwerków, bo to film, który głównie stawia na audiowizualną ucztę i proste, łatwo zapamiętywalne morały. I bardzo dobrze, Wright znalazł udany sposób na przedstawienie niezawiłej historii. Natomiast finałowa eskalacja ma w sobie coś ze wspomnianego Bavy czy filmów Dario Argenty. Włoski reżyser w podobny sposób bawił się kinowymi zbliżeniami, przerażeniem bohaterów czy wybuchowym, horrorowym rozmachem; Wright go kopiuje, ale to imitacja udana. I to działa, jest hołdem dla reżysera, a nie chamską zrzynką! Sam nie spodziewałem się, że rytmiczny montaż Wrighta tak delikatnie zsynchronizuje się z kinem grozy. W kinie nieustannie drgała mi ręka, która już miała zasłonić oczy przed przerażającymi obrazami. Przerażającymi, ale i kuszącymi, dlatego tak trudno oderwać się od ekranu… nawet wtedy, kiedy logika podpowiada, by odwrócić wzrok! Warto oddać się pod opiekę iluzji Edgara – filmowa fantasmagoria dawno nie uwodziła w tak kuszący sposób. Ocena: 8/10Od autora Teraz ciekawostka będąca małym spoilerem, więc czytacie na własną odpowiedzialność! Kiedy Eloise wyprowadza się z akademika uczelni University of Arts London, prędko przeprowadza się do mieszkania, które wynajmuje u Pani Collins (wspominana przeze mnie wcześniej Diana Rigg). Ot tak rezygnuje sobie z mieszkania ze współlokatorką i ot tak znajduje nowe lokum. W realnym życiu byłoby to niemożliwe: kontraktów na tego typu akademiki nie da się tak łatwo rozwiązać, a w grę zawsze wchodzą ogromne pieniądze. Dziewczyna z małego miasteczka nie mogłaby sobie pozwolić na taką swobodę mieszkaniową. Wright obszedł ten detal, ale w realnym życiu… Eloise zostałaby w akademiku do końca roku akademickiego. Plusy: – kinofilskie zacięcie, - Taylor-Joy i McKenzie to rewelacyjny mariaż… – …a Matt Smith także robi robotę – strona audiowizualna to majstersztyk – straszydło jakich mało – autorski styl Wrighta wciąż działa i ma się dobrze Minusy: – częsta łopatologia, która może frustrować bardziej wymagających widzów – słaba dynamika środkowego aktu, wtedy film może się chwilami dłużyć – zakończenie to koncept, na który się godzimy albo musimy go znienawidzić Czytaj więcej:6 sezon Peaky Blinders najpierw nudzi, ale potem się dzieje POWIĄZANE TEMATY: thriller (filmy i seriale) horror Anya Taylor-Joy Ostatniej nocy w Soho Jan Tracz Jan Tracz Absolwent Film Studies (BA i MA) na uczelni King's College London w Wielkiej Brytanii, aktualnie pisuje dla portalu Collider, WhyNow, The Upcoming, Ayo News, Interii Film, Przeglądu, Film.org.pl i GRYOnline.pl. Publikował na łamach FIPRESCI, Eye For Film, British Thoughts Magazine, Miesięcznika KINO, Magazynu PANI, WP Film, NOIZZ, Papaya Rocks, Tygodnika Solidarność oraz Filmawki, a także współpracował z Rock Radiem i Movies Roomem. Przeprowadził wywiady m.in. z Alejandro Gonzálezem Ińárritu, Lasse Hallströmem, Michelem Franco, Matthew Lewisem i Davidem Thomsonem. Publikacje książkowe: esej w antologii "Nikt Nikomu Nie Tłumaczy: Świat według Kiepskich w kulturze" (Wydawnictwo Brak Przypisu, 2023). Laureat Stypendium im. Leopolda Ungera w 2023 roku. Członek Young FIPRESCI Jury podczas WFF 2023. Kiedy rozgrywa się Alien: Earth? Umiejscowienie serialu na osi czasu Obcego Kiedy rozgrywa się Alien: Earth? Umiejscowienie serialu na osi czasu Obcego „To była gigantyczna porażka”. Clint Eastwood nienawidzi klasycznego horroru, który Steven Spielberg uwielbia i widział już 25 razy „To była gigantyczna porażka”. Clint Eastwood nienawidzi klasycznego horroru, który Steven Spielberg uwielbia i widział już 25 razy Terrifier 3 - kiedy horror trafi do streamingu? Terrifier 3 - kiedy horror trafi do streamingu? Najlepsze horrory i czarne komedie na Halloween na Netflixie w 2024 roku Najlepsze horrory i czarne komedie na Halloween na Netflixie w 2024 roku „Komuś nie spodobał się scenariusz”. Twórcę Krzyku, Wesa Cravena, tak „zdenerwowała” jedna sytuacja, że w napisach końcowych umieścił złośliwe podziękowania „Komuś nie spodobał się scenariusz”. Twórcę Krzyku, Wesa Cravena, tak „zdenerwowała” jedna sytuacja, że w napisach końcowych umieścił złośliwe podziękowania