Jerzy Skolimowski to cichy bohater polskiej kinematografii, w wieku 84 lat ma szansę na Oscara

Każdy zna nazwisko, ale nie każdy zna twórczość. Jerzy Skolimowski podbija serca widzów na całym świecie wzruszającym IO, a więc to najlepsza pora, by przyjrzeć mu się nieco bliżej i pokazać, dlaczego jest to cichy bohater polskiego kina.

nasze opinie
Karol Laska 21 grudnia 2022
18
Źrodło fot. IO, reż. Jerzy Skolimowski, Alien Films 2022
i

Najlepszą zemstą jest sukces. Sukces ten towarzyszył Jerzemu Skolimowskiemu od najmłodszych lat. Co prawda mając niewiele ponad roczek, został przysypany gruzami na skutek bombardowania, co spowodowało częściową deformację twarzy, jak i skłonność do jąkania się. Ale najważniejsze, że przeżył. Twarz ma na tyle charakterystyczną, że zagrał w wielu filmach (głośny epizod w Avengers to, uwierzcie mi, i tak nie najciekawsza jego przygoda), a nad wadą wymowy panuje na tyle perfekcyjnie, że niemal nie da się jej wyczuć. Potem było już w miarę z górki. Życiowy dryf. Co prawda dryf po krze, jak mawia Skolimowski. Kruchej i prowadzącej w rejony nieznane, ale przynoszącej wiele życiowych możliwości i pomników.

Dziś Skolimowski ma już 84 lata, ale nadal jest aktywny zawodowo. Ba, nakręcił film o samotnym osiołku, wchodzący w interesujący metadialog z kultowym Na los szczęścia, Baltazarze Roberta Bressona. IO, bo taki jest tytuł dzieła, zdążył już zyskać rozgłos w Europie i w Stanach, po drodze zbierając kilka liczących się w festiwalowym światku statuetek. Mówi się o ogromnych szansach na nominację do Oscara i być może czymś więcej – w końcu apetyt rośnie w miarę jedzenia. Trzeba przyznać, że to byłby sukces ostateczny, może nie puentujący, ale godnie gratyfikujący karierę tegoż wielkiego reżysera. Reżysera skromnego, szczerego, raczej ceniącego ciszę, stroniącego od obyczajowych skandali. Reżysera o wielkim talencie, a zarazem reżysera trochę z przypadku.

Dryf po krze

Zaczynał od tomików poezji, których dziś się wstydzi. Od zawsze uważał się za malarza, choć po pędzel na poważnie sięgnął stosunkowo późno, ale raczej nie narzeka, bo jego obrazy posiadali w kolekcji chociażby Jack Nicholson i Denis Hopper (ten pierwszy zresztą żałuje, że koniec końców nie wystąpił w żadnym filmie Skolimowskiego). Uprawiał za młodu boks, jednak nie uciekł na ścieżkę profesjonalną – sztuką pięściarstwa miał zapewnić sobie szacunek w otoczeniu i gwarancję tego, że już nigdy nie zostanie przyparty do ściany przez rówieśnika.

Jerzy Skolimowski to cichy bohater polskiej kinematografii, w wieku 84 lat ma szansę na Oscara - ilustracja #1
IO, reż. Jerzy Skolimowski, 2022

Człowiek wielu pasji, zajęć, zainteresowań – jak zwał, tak zwał. Nigdy jednak nie określiłby siebie samego z czasów wczesnostudenckich jako filmowca. Bo za kamerą po raz pierwszy miał okazję pojawić się trochę z łapanki, w towarzystwie farta bądź – jak kto woli – szczęśliwego zrządzenia losu. Taki jeden jegomość, Andrzej Wajda, pewnie dobrze znacie, poszukiwał pewnego razu młodego człowieka, który merytorycznie oceni scenariusz filmu o młodych ludziach. Logiczne. W roli pierwszego lepszego krytyka miał okazję sprawdzić się właśnie Skolimowski, który na tekście Wajdy nie pozostawił suchej nitki. Rzecz jasna nie chodziło o to, że był nieumiejętnie napisany – warsztatu królowi odmówić nigdy nie było można. Sęk w tym, że scenariuszowi brakowało tej młodocianej werwy i naturalności, pokoleniowego ducha.

Wajda wziął więc Skolimowskiego i powiedział: „Jak Ci się nie podoba, to zrób lepiej. Do jutra”. Dziś pewnie byśmy się za coś takiego obrazili i powiedzieli, że nie trzeba być piekarzem, by umieć ocenić smak i zapach chleba. Skolimowski jednak jest człowiekiem czynu i nie w smak mu było odwrócić się na pięcie. Przysiadł do kartki i w przypływie inspiracji napisał solidny kawał tekstu. Na tyle solidny, że stał się scenarzystą Niewinnych czarodziejów Andrzeja Wajdy. Filmu tak innego od wszystkiego, co kręcił Wajda, że nie sposób było nie zauważyć autorskiego wpływu Skolimowskiego na proces produkcyjny. Ta wyraźna nuta nowofalowości zresztą dość szybko powróciła, bo już w pierwszych pełnometrażowych filmach reżyserowanych przez Skolimowskiego.

Nowa fala w postarzałej Polsce

I na reżyserskim stołku przyszło mu usiąść z łatwością, jakby z przeznaczenia. Po przygodzie na planie Niewinnych czarodziejów Wajda wysłał Skolimowskiego na egzaminy do szkoły filmowej, a nominowany zdał je śpiewająco, znajdując się na samym szczycie listy przyjętych. Kręcił, kultywując kulturę życiowego dryfu. Nie ograniczał się do klasycznej formy, bardzo szybko zapożyczył wszystko to, co najlepsze z francuskiej i czechosłowackiej nowej fali, czyli awangardy jak na tamte czasy absolutnej, wyginającej wszystkie zasady manipulowania filmową materią do granic możliwości.

Nikt wcześniej w naszym kraju na eksperymentował w sposób tak brawurowy. Nieregularny montaż, osadzenie filmów w przestrzeni bezkształtnej, trudnej do jednoznacznego określenia przestrzeni, kamera raz przyklejona do postaci i śledząca ich ruchy przez wiele sekund, a innym razem zawieszona w jakimś martwym punkcie, formująca pozornie niechlujny kadr. Do tego łamanie czwartej ściany, nieregularna zabawa dźwiękiem czy pomysłowe wykorzystanie naturalnej, „peerelowskiej” scenografii w postaci brudnych, industrialnych fabryk, kamienicznych wnętrz czy brutalistycznych form architektury.

Jerzy Skolimowski to cichy bohater polskiej kinematografii, w wieku 84 lat ma szansę na Oscara - ilustracja #2
Walkower, reż. Jerzy Skolimowski, 1965

Młody Skolimowski tworzył jednak filmy nietopiące się w swojej względnej pretensji. Mówił o czymś. I to o czymś wówczas aktualnym, bolesnym, prowokującym do refleksji, w skrajnych przypadkach – do działania. Jego trylogia filmów o Andrzeju Leszczycu, w skład której wchodzą filmy Rysopis, Walkower i Ręce do góry – grał w każdym z nich główną rolę – za każdym razem przedstawia historię młodych ludzi w wieku studenckim bądź poststudenckim, którzy nie do końca potrafią odnaleźć się w zastanej rzeczywistości. To outsiderzy i buntownicy, a jednocześnie konformiści i ofiary opresyjnego systemu.

Skolimowski sam twierdzi że czuje się Polakiem w pięćdziesięciu procentach, ale nigdy nie bał się mówić o Polsce i dręczących ją demonach. Zwłaszcza tych opętujących głowy niedojrzałych dekadentów i nihilistów. Nie krzewił aż tak silnych patriotycznych postaw jak Wajda, nie prowadził tak rozwiniętych intelektualnych dysput jak Zanussi czy nie rozpływał się nad szarością codzienności jak Kieślowski. Skolimowski kombinował, prowokował, badał, krytykował. Empatyzował ze swoim inteligentnym, ale zniewolonym pokoleniem, tym samym pokazując, że pewnych ścian nie przeskoczy, jakkolwiek mocno by tego nie chciał.

Jego bohaterowie kradli więc zegarki i spowiadali się u fałszywych księży, przystępowali za młodu do wojska i brali udział w robotniczych turniejach, zatapiani byli w gipsie i dawali sobie po mordzie w zamkniętym wagonie pociągu zmierzającego donikąd. Da się w tym wszystkim wyczuć wariację na temat paru Mickiewiczowskich motywów z narodem jako lawą na czele. Narodem znów zastygłym, ale i znów w środku gorejącym.

Powyższa trylogia odbiła się szerokim echem na lokalnym podwórku. W hermetycznych, artystycznych środowiskach wywołała rzecz jasna poklask i podziw, ale pobudziła też aparat władzy i reprezentujących go cenzorów. Takim oto sposobem 14 lat na swoją oficjalną premierę czekały Ręce do góry, będące niezwykle obrazoburcze w opinii rządowych weryfikatorów. Czarę goryczy przelała scena z czterookim Józefem Stalinem i biegnącym na tle jego parszywego lica świętej pamięci Bogumiłem Kobielą. Karykaturalny wydźwięk sceny zamknął film w rynkowym limbo na grubo ponad dekadę.

Jerzy Skolimowski to cichy bohater polskiej kinematografii, w wieku 84 lat ma szansę na Oscara - ilustracja #3
Ręce do góry, reż. Jerzy Skolimowski, 1967

Dziś są to filmy symbole. Tworzone niby półamatorsko, ale realizacyjnie świeże i niezwykle dopieszczone. Mówi się o nich głównie na filmoznawczych salach – wczesną twórczość Skolimowskiego nadal zna za mało ludzi. A szkoda. Bo to zdecydowanie jego najwybitniejszy etap kariery. Potwierdzi to sam… Martin Scorsese, który głośno przyznaje, że kino Skolimowskiego go ukształtowało. Na dowód tego, w swoim autorskim cyklu pokazów Masterpieces of Polish Cinema, umieścił Walkower. I nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że scena bokserska z tego filmu zainspirowała go na planie Wściekłego byka z Robertem De Niro.

Na samym dnie przyszedł szczyt

Pasmo ojczyźnianych sukcesów, na którego finiszu przyszedł spektakularny środkowy palec pokazany cenzurze, kończyć się wcale nie musiało. Ale Skolimowski czuł, że w tym kraju, w obecnych warunkach, artysta jest ograniczany i ma przekichane. Zwłaszcza taki jak on, który stał się dla szacownego „caratu” jednym z wrogów publicznych. Przyszła więc pora na podbicie salonów zagranicznych, zwłaszcza że te stały przed nim otworem. Skolimowski zdążył wyrobić sobie markę.

Nie zaczęło się jednak kolorowo. Pierwsze produkcje za granicami kraju przeszły raczej bokiem, a wielkie wyzwanie w postaci Przygód Gerarda, które reżyser określił mianem przedsięwzięcia hollywoodzkiego (bo zakładającego pracę ponad setki ludzi na planie, organizację jak w szwajcarskim zegarku i gwiazdorską obsadę z Claudią Cardinale na czele) okazało się kompletnym fiaskiem. To jeden z kilku filmów, których Skolimowski po ludzki się wstydzi, ale do swoich porażek przyznawać się nie boi. Jeśli coś skopał, to skopał – mistrzem w fachu nigdy sam siebie nie nazywał.

Życie jednak, jak pewnie wiecie, pełne jest sinusoid, tak więc po dole przyszło wzniesienie się na absolutne wyżyny, choć paradoksalnie w postaci filmu pod tytułem Na samym dnie. Jeśli istnieje jeden film, którego zazdrości nam cały świat, który umieszczany jest regularnie na listach wszech czasów i którym zachwycali się Fellini, Forman czy połowa reżyserskiego, elitarnego grona – to jest to właśnie rzeczone arcydzieło. Anglojęzyczne, niezwykle barwne, wypełnione symboliką, pachnące surrealizmem, ale i niestroniące od szeroko pojętego twórczego luzu. Zresztą co ja się będę produkował na jego temat – macie link do platformy VOD z ową perłą – rzućcie groszem, bo warto, i oglądajcie!

Jerzy Skolimowski to cichy bohater polskiej kinematografii, w wieku 84 lat ma szansę na Oscara - ilustracja #4
Na samym dnie, reż. Jerzy Skolimowski, 1970

Kolejne dwadzieścia dosyć obfitych lat minęło pod znakiem kolejnych wzlotów i delikatnych upadków. O pomyłkach nie ma co opowiadać, warto chwalić to, co dobre, tak więc przede wszystkim głośno wskazuję na Fuchę – niezwykle intrygujący film o czwórce Polaków, imigrantów remontujących mieszkanie w Wielkiej Brytanii, nakręcony w trakcie stanu wojennego i aktywnie w fabule podejmujący ten gorący wówczas temat. Wisienką na torcie tejże produkcji jest rola główna – uwaga, uwaga – wyśmienitego Jeremy’ego Ironsa. Tak, gra Polaka. Tak, mówi po polsku. Nawet jeśli w dużej mierze ogranicza się do przytakiwania i wyuczonego do perfekcji „Do roboty!”.

Nieobecny

Po nadaktywnych twórczych latach przychodzi rok 1991, nieudana adaptacja Ferdydurke i siedemnastoletnia przerwa od reżyserowania, podczas której Skolimowski oddaje się malowaniu i rodzinie. Na półce ma już statuetki z Berlinale, Wenecji i Cannes, na całym świecie z kolei – status artysty. Ale dziś, z perspektywy czasu, mówi, że pracy dał się w swoim życiu porwać aż nadto, przez co zaniedbał relacje rodzinne. Szczególnie mocno uderzyła go podobna refleksja w roku 2012, kiedy to stracił syna w tragicznych okolicznościach. Dziś ceni sobie samotność i spokój, lubi spędzać czas w swojej leśniczówce, szczęścia już nie szuka, ale nadal kręci filmy.

Te bardzo często pozwalają mu się wyładować, zapomnieć, uwolnić bądź wyrazić coś trudnego do wyrażenia. Bo taki też jest właśnie trzeci etap twórczości Skolimowskiego, ten sięgający XXI wieku. Mniej w nim znamiennego dla jego twórczości eksperymentatorstwa, a więcej prostolinijności, silnej emocji, przywiązania do matki ziemi. W naturalistycznym dramacie psychologicznym opowiadał o dysfunkcyjnym podglądaczu z klasy niższej, w Essential Killing zaprezentował istny survival akcji (dla wielu równający się ze Zjawą z Leonardo DiCaprio) w samym sercu zdziczałego Podlasia, pokazał, że rozumie zasady rządzące kinem nowoczesnym w 11 minutach, a teraz zmęczył się ludźmi, więc wyjechał na Podkarpacie, na którym to głównym bohaterem stał się osiołek IO z filmu o tym samym tytule.

Skolimowski stał się spokojniejszy twórczo, lubi sobie pooddychać przy pomocy kamer, narzuca proekologiczny przekaz i każe poczuć siłę otaczającej nas pięknej polskiej przyrody, która nadal istnieje, jeśli wyjrzy się zza pokrytych smogiem i ograniczonych wiecznym pędem miast. W wieku 84 lat mówi do nas wszystkich, byśmy chwytali chwilę, nie dali się zabiegać w tej rzeczywistości, pamiętali o rzeczach ważnych, ale przede wszystkim tych ważniejszych. Czego nie dotknie, zamienia w film wart uwagi i sprowadza na siebie oczy całego filmowego świata – aktualny sezon nagród może tylko to potwierdzić. Otoczony jest zawodowymi sukcesami i wieloma wygranymi starciami, a mimo to jednej rzeczy w życiu żałuje, przez co zmagał się z bólem i żalem. Te zostały choć trochę przygaszone dzięki pracom nad IO, osobiste katharsis Skolimowski ma za sobą. Wspomniane katharsis może okazać się jego najważniejszym życiowym sukcesem. Bo to osiągnięcie stanu duchowego wyciszenia przez cichego bohatera naszej polskiej kinematografii.

Karol Laska

Karol Laska

Swoją żurnalistyczną przygodę rozpoczął na osobistym blogu, którego nazwy już nie warto przytaczać. Następnie interpretował irańskie dramaty i Jokera, pisząc dla świętej pamięci Fali Kina. Dziennikarskie kompetencje uzasadnia ukończeniem filmoznawstwa na UJ, ale pracę dyplomową napisał stricte groznawczą. W GOL-u działa od marca 2020 roku, na początku skrobał na potęgę o kinematografii, następnie wbił do newsroomu, a w pewnym momencie stał się człowiekiem od wszystkiego. Aktualnie redaguje i tworzy treści w dziale publicystyki. Od lat męczy najdziwniejsze „indyki” i ogląda arthouse’owe filmy – ubóstwia surrealizm i postmodernizm. Docenia siłę absurdu. Pewnie dlatego zdecydował się przez 2 lata biegać na B-klasowych boiskach jako sędzia piłkarski (z marnym skutkiem). Przesadnie filozofuje, więc uważajcie na jego teksty.

Akademia pana Kleksa zmierza na Netflixa. Kiedy film będzie dostępny w streamingu?

Akademia pana Kleksa zmierza na Netflixa. Kiedy film będzie dostępny w streamingu?

Najlepsze komedie 2024, nasze top 10

Najlepsze komedie 2024, nasze top 10

Behawiorysta trafił na HBO Max. Od dziś obejrzysz na platformie wszystkie odcinki kryminału z Robertem Więckiewiczem

Behawiorysta trafił na HBO Max. Od dziś obejrzysz na platformie wszystkie odcinki kryminału z Robertem Więckiewiczem

Miodowe lata powrócą? Artur Barciś jest na tak, ale musi zostać spełniony jeden warunek

Miodowe lata powrócą? Artur Barciś jest na tak, ale musi zostać spełniony jeden warunek

Sand Land - recenzja filmu. Anime twórcy Dragon Balla przypomniało mi o dzieciństwie

Sand Land - recenzja filmu. Anime twórcy Dragon Balla przypomniało mi o dzieciństwie