Do diabła z Marvelem. Barbenheimer może zmienić Hollywood na lepsze

Pieniądze szczęścia nie dają, ale w przypadku sukcesu Barbenheimera – mogą nam dać w przyszłości lepsze blockbustery. Jasne, strajk dalej trwa, ale kiedy tylko scenarzystom i aktorom uda się wygrać (a uda), mogą zaszaleć na fali Barbie i Oppenheimera.

nasze opinie
Karol Laska 25 lipca 2023
2
Źrodło fot. Barbie, reż. Greta Gerwig, Warner Bros. 2023; Oppenheimer, reż. Christopher Nolan, Universal Pictures 2023
i

Bo Burnham śpiewał niegdyś ironicznie: „Sztuka umarła”. Z kolei od czasów pandemii słyszymy, że śmierć czyha przede wszystkim na multipleksy, a film to już dziś tylko produkt nastawiony na wieczne zapełnianie bajtów danych w przestrzeniach streamingowych i dokarmianie wcinających kanapki z pasztetem kanapowców. Od lat broniłem kin zarówno większych, jak i mniejszych, rękami i nogami, uczęszczałem żywo na festiwale i mówiłem wprost: „Niedoczekanie wasze! Nic nie zastąpi zapachu popcornu o poranku”. Choć na seanse udaję się zwykle wieczorami.

Na jakiekolwiek „a nie mówiłem” jeszcze trochę za szybko, tym bardziej że przeżywamy właśnie urągający godności twórców kryzys w Hollywood, w którym kapitalizm i sprawczość AI próbują zostać nieco utemperowane za sprawą wciąż trwającego strajku scenarzystów (a teraz także i aktorów). Nie można jednak przejść obojętnie obok minionego weekendu. Bo ten był wiekopomny – i artystycznie, i finansowo.

Fenomen Barbenheimera przyniósł kilkaset milionów dolarów do kieszeni Warner Bros. i Universala, które muszą teraz jednogłośnie stwierdzić, że jeszcze kino nie zginęło, po prostu ludzie chcą czegoś innego, a na sukces blockbustera składają się teraz elementy niespodziewane, bo uwzględniające ambitną treść i zabawę formą. Christopher Nolan i Greta Gerwig wyrzucili właśnie styl zerowy do kosza i odesłali z kwitkiem pochłoniętych w marazmie superbohaterów, Luke’ów Skywalkerów i wszelkie inkarnacje Indiany Jonesa.

Just enough money

Nie jest dziś łatwo zarobić na wysokobudżetowym filmie. Powoli kończą się czasy, w których obroni się sama marka. Star Wars i Marvel zostały rozwodnione i zdewaluowane przez natłok disneyowskich seriali. Chaos panujący w DC (który najpewniej w następnych latach opanuje całkiem zgrabnie James Gunn) sprawia, że nawet nieźle oceniany Flash został źle sprzedany, przez co okazał się gigantycznym finansowym rozczarowaniem. A ponad 300 milionów na koncie piątego „Indy’ego” i tak ledwo co przykrywa absurdalnie wysokie koszty produkcji, nie licząc kasy wyłożonej na (kiepskawą) kampanię promocyjną filmu. W całym tym zgiełku jestem nawet w stanie rozgrzeszyć Toma Cruise’a i jego Mission Impossible, bo stara się zrobić coś świeżego w gatunku kina akcji, choć upór względem terminu premiery tak zbliżonego do Barbenheimera to zmarnowanie box office’owego potencjału.

Tymczasem kilka dni po ukazaniu się Barbie i Oppenheimera dzieła te zdążyły się już zwrócić. I to z nawiązką, Kolejno 337 milionów dolarów i 174 miliony dolarów to wyniki o tyle imponujące, że pierwszy film to tak naprawdę jedna wielka krytyka kapitalizmu, a drugi to dowód tego, że twarde prawa kapitalizmu potrafią się ugiąć pod naporem trzygodzinnego filmu o dyskutujących zaciekle fizykach kwantowych (Avengers: Endgame to nie jest, umówmy się). Szok to mało powiedziane. TAKIE wyniki finansowe TAKICH filmów dają do myślenia korporacyjnym szychom. Mocno wskazują na zmianę mentalności i potrzeb przeciętnego widza, obiecując erę blockbusterów nieco oryginalniejszych i odważniejszych. No chyba że Amerykanie zignorują czwarte największe weekendowe box office w historii lokalnego rynku, a umówmy się – nie zignorują. Bo gdzieś te pieniądze poza kontami bankowymi trzeba rozlokować.

Projekt Hollywood

Oppenheimer nie jest kolejnym laurkowym filmem biograficznym i z pewnością nie opowiada o przebojowej karierze uzależnionego od narkotyków rockowego muzyka. Choć niedługo ukaże się dzieło o Bobie Marleyu, to ekscesy w postaci oscarowych przynęt pokroju The Bohemian Rhapsody to raczej ładna, choć ulotna melodia przeszłości. Najnowsze dzieło Nolana bazuje co prawda na książce, ale bardziej przyciąga nazwiskiem i dokonaniami reżysera niż nazwiskiem i dokonaniami tytułowego bohatera, choć te bez wątpienia naznaczyły nasz świat aż do jego nieuniknionego końca.

Wiadomo, bomba pasuje do pejzażu kina atrakcji, nawet jeśli jest świadectwem tragicznych zdarzeń i, odstawiając na bok jej implozyjne właściwości, działa na widza siłą przyciągania. Świadomy widz wie jednak, że idzie do kina na film rozciągnięty do testujących cierpliwość 180 minut i zostanie uraczony masą naukowych terminów, nazwisk i politycznych intryg. To wcale nie jest taki samograj, jak mogłoby się wydawać, ale ludzie się go nie przestraszyli.

A Barbie? Cóż, nie muszę chyba mówić, że każdy film, który feministyczne akcenty wystawia na pierwszy plan i jakkolwiek przebija się w Hollywood, obrywa od rozłoszczonych mężczyzn oraz kobiet postulujących o bardziej „wyważone, a mniej „upolitycznione” treści. W przypadku plastikowego wytworu Gerwig już na poziomie trailerów wiedzieliśmy, że film podchodzi parodystycznie do koncepcji patriarchatu, uwydatnia woman power i stawia na rasową, płciową oraz seksualną inkluzywność. Materiał wręcz gotowy na backlash ze strony konserwatystów. Teraz jednak śmiem wątpić w siłę przebicia tychże narzekających głosów, bo 300 milionów dolców piechotą nie chodzi, a kupka banknotów stale rośnie.

Mógłbym więc rozpatrywać te sukcesy indywidualnie, ale uważam, że byłoby to nietrafione. Jasne, na pewno znajdą się ludzie, którzy z podwójnego seansu zrezygnowali, wybrali pojedynczy film, być może nie udali się na żaden z nich. Na pewno jednak każdy zjadacz mediów społecznościowych zdawał sobie sprawę z tego, że nadchodzi coś takiego jak Barbenheimer. Wydarzenie, fenomen, mem – jak zwał tak zwał. Bo nieważne jak, ważne, że mówią.

Bo do tanga trzeba dwojga

Mówimy tu o wzajemnie napędzającej się machinie złożonej z nie do końca przylegających do siebie kół zębatych. Dwa filmy kompletnie różne tonalnie i gatunkowo, narracyjnie i formalnie. Jeden nazwać można eseistyczną satyrą, kolejny – politycznie zabarwionym dramatem psychologicznym. Dwa skraje, dwa bieguny, a jakimś cudem, jak zwykle, się przyciągają.

Punktem honoru stało się dla wielu podbudowanie grupowej ekscytacji tymże filmowym tandemem. Dawno nie widziałem obok siebie w kinie tylu ludzi skąpanych w różu (tu dołożyłem swoje pięć groszy), jak i mężczyzn schowanych pod garniturem i kapeluszem. Udzielił się hype, zadziałały mechanizmy fandomowe, a przecież nie mówimy o Avengersach mających za sobą wielodekadową historię komiksów, blockbusterów, a przede wszystkim merchandisingu. Mówimy o zjawisku nowym, być może efemerycznym, ale działającym teraz z siłą nie do zatrzymania. A co najważniejsze, zjawisko to sprzyja docenieniu filmów innych od tego, co funduje nam zwykle mainstream. Można je kochać, można i nienawidzić, ale chce się o nich żywo dyskutować.

Czego więc nauczy się po tym weekendzie Hollywood? Niestety, pewnie jeszcze nie szacunku do scenarzystów i aktorów, ale najpewniej nowego nastawienia do tego, jak rękoma ambitnych twórców zarobić jeszcze więcej szmalu. Brzmi mało romantycznie, ale to wbrew pozorom obietnica niezłego kompromisu. Takiego, z którego widzowie skorzystają, bo otrzymają świeższe, w większości przypadków lepsze filmy za tę samą sumę pieniędzy. Oppenheimer z niszczyciela światów stał się stworzycielem czegoś obiecującego, a Barbie, krytykując kapitalizm, może usubtelnić środki uświęcające ten sam cel. Szykujmy się na więcej dobra, szykujmy się na więcej podwójnych blockbusterowych premier. Ale to później. Najpierw przygotujmy się na lata posuchy. Bo nic z tego dobra, szczególne podwójnego, nie powstanie, jeśli utalentowani artyści, a przede wszystkim świadomi swoich praw pracownicy, dalej będą szantażowani, obrażani i poniżani.

Karol Laska

Karol Laska

Swoją żurnalistyczną przygodę rozpoczął na osobistym blogu, którego nazwy już nie warto przytaczać. Następnie interpretował irańskie dramaty i Jokera, pisząc dla świętej pamięci Fali Kina. Dziennikarskie kompetencje uzasadnia ukończeniem filmoznawstwa na UJ, ale pracę dyplomową napisał stricte groznawczą. W GOL-u działa od marca 2020 roku, na początku skrobał na potęgę o kinematografii, następnie wbił do newsroomu, a w pewnym momencie stał się człowiekiem od wszystkiego. Aktualnie redaguje i tworzy treści w dziale publicystyki. Od lat męczy najdziwniejsze „indyki” i ogląda arthouse’owe filmy – ubóstwia surrealizm i postmodernizm. Docenia siłę absurdu. Pewnie dlatego zdecydował się przez 2 lata biegać na B-klasowych boiskach jako sędzia piłkarski (z marnym skutkiem). Przesadnie filozofuje, więc uważajcie na jego teksty.

„To nie był mój wybór”. Alan Rickman był zmuszony do zagrania tej roli w filmie z 2014 roku

„To nie był mój wybór”. Alan Rickman był zmuszony do zagrania tej roli w filmie z 2014 roku

„Myślę, że właśnie powiedziałem tak”. Dzięki 3 słowom Julii Roberts do Richarda Gere'a Pretty Woman odniosło tak olbrzymi sukces

„Myślę, że właśnie powiedziałem tak”. Dzięki 3 słowom Julii Roberts do Richarda Gere'a Pretty Woman odniosło tak olbrzymi sukces

„Byli wściekli”. Ikoniczna scena z Top Gun niemal doprowadziła do zwolnienia reżysera Tony’ego Scotta

„Byli wściekli”. Ikoniczna scena z Top Gun niemal doprowadziła do zwolnienia reżysera Tony’ego Scotta

„To był bardzo kiepski pomysł”. Julia Roberts przekreśliła szanse na sequel Notting Hill, bo nie spodobała jej się historia

„To był bardzo kiepski pomysł”. Julia Roberts przekreśliła szanse na sequel Notting Hill, bo nie spodobała jej się historia

„Wszystko zepsułem”. Gdyby nie błąd Josha Brolina, ten klasyczny moment z The Goonies mógłby być jeszcze lepszy

„Wszystko zepsułem”. Gdyby nie błąd Josha Brolina, ten klasyczny moment z The Goonies mógłby być jeszcze lepszy